NIE SZUKAJ WYMÓWEK, PO PROSTU ŁÓW!

Każdy ma takie łowisko, które z rożnych przyczyn znienawidził i nie lubi do niego wracać. Rzutowy „Tęczak” było dla mnie takim właśnie zbiornikiem.

Pierwszy kontakt z tą wodą miałem w roku 2017. Trzy doby przesiedziane o kiju „racjonalnie” i łatwo było zrzucić na poznanie wody czy zapłacenie frycowego.

 

 

W kolejnym roku nie było mi po drodze z tą wodą, dlatego pojawiłem się na niej dwukrotnie dopiero w roku 2019. Pierwsza zasiadka to tropikalne upały i kolejne trzy dni na „zero”. Jak łatwo się domyśleć powód klęski był oczywisty, a mianowicie ulubiona lub znienawidzona przez nas karpiarzy – pogoda.
Jak to mówią do trzech razy sztuka, więc po kilku tygodniach wylądowałem ponownie w Rudzach. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się ze na części zbiornika odbywają się kilkudniowe, towarzyskie zawody karpiowe.  Sąsiad, który obok mnie siedział zdradził mi ze ma połowionych kilka ładnych ryb i prowadzi w imprezie. Myślę… Super!!! Ryba żeruje w obrębie mojego stanowiska i w końcu położę coś na macie.
Nie będę Was trzymał w niepewności i powiem od razu, że kolejną wymówką (kiedy wściekły wracałem do domu po następnym weekendzie bez brania) było prze nęcone łowisko i duża presja nad wodą.

 

 

Mój upór nie pozwalał mi jednak na przełknięcie tylu porażek i za wszelka cenę chciałem wziąć rewanż z „Tęczakiem”. Jak dobrze wiemy rok 2020 był trudnym ze względu na sytuację w jakiej się wszyscy znaleźliśmy i nie udało mi się dostać pozwolenia na wędkowanie na tej wodzie. Marzenia na odczarowanie łowiska niestety znów musiały poczekać.
Nadszedł wreszcie sezon 2021… Za mną były już dwie bardzo fajne zasiadki, gdzie z każdej zjechałem z zadowalającymi mnie wynikami i przyszło mi znów zmierzyć się z tą przeklętą, rzutowa wodą… Pamiętam, jechałem tam bez presji lecz z milionem myśli jak podejść do łowienia, ażeby coś się zadziało.

 

 

Pierwsza doba klasycznie  „na zero”. Drugi dzień – cisza. Już wtedy w mojej głowie rysowało się pewne Deja Vu, które właśnie tam było moim przekleństwem. Przed nocą zmieniłem całkowicie strategie. Zestawy położyłem punktowo, 30m od brzegu w ciekawie wyglądającej rynnie (wyszukana deeperem). Nie licząc na nic, najzwyczajniej w świecie poszedłem spać. Ok godziny 23, centralka piknęła dwukrotnie po czym nastąpiło potężne branie. Krótki hol i trzęsącymi się rękami podebrałem najdłużej wyczekiwaną w mojej przygodzie pt. karpiowanie –  rybę. Był to piękny, ciężki, smukły lampas! To co wydarzyło się później wywróciło o 180 stopni moje podejście do tego łowiska. Śmiało rzec można, że  woda otworzyła się dla mnie. Co kilka godzin następowały strzały, które kończyły się niezapomnianymi sesjami zdjęciowymi. Waga z każdą kolejną ryba szła w górę, aż ostatniego poranka zatrzymała się na magicznej liczbie 22.

 

 

Moja platoniczna miłość do tego łowiska w końcu przerodziła się w odwzajemnione uczucie, które trwa do dzisiaj. Z perspektywy czasu już wiem, ze za mało pracowałem nad wodą, a wszelkie wymówki (spójrz powyżej, wytłuszczony druk) w jakiś sposób paraliżowały mnie i kierowały pewnymi schematami, które nie były niczym twórczym i dobrym i nie dawały mi szans na wypracowywanie brań.

 

 

Z tego miejsca, życzę sobie jak i Wam, aby każdy zjazd o blanku dał podwójnego, pozytywnego kopa, masę przemyśleń i wyciągniętych  wniosków, a wyżej opisane wymówki zostawały z tyłu głowy. Cieszmy się każdą spędzoną nad wodą chwilą! Tego nie zabierze nam nikt, a w obecnych, smutnych czasach bardzo często o tym zapominamy.

 

Autor: Michał Worytko prowadzący blog Na Haku

Powiązane artykuły

Ostatnie artykuły

[lsp_slider slider=first_slider]